Podróż koleją w Indiach to atrakcja sama w sobie. Biznesmeni nie mają na nią czasu, używają samolotów. Dla przybysza z zagranicy ze studenckim budżetem kolej jest wygodniejsza od innego transportu, zwłaszcza na długich, kilkudniowych trasach. Wygoda polega na tym, że nie trzeba się przesiadać.
Z drugiej strony kilkadziesiąt godzin jazdy z Delhi do Kalkuty czy Bombaju, ciągle na tym samym miejscu, bez klimatyzacji, w towarzystwie przewyższającym liczebnie pojemność przedziałów czy wagonów, które tam je, śpi, załatwia często w rozmowach życiowe sprawy, zaprzyjaźnia się z każdym, ciekawi się osobistym życiem turysty, chce wiedzieć, jak ma na imię jego żona, dlaczego nie jedzie z nim razem, czy mają dzieci, gdzie są fotografie, czy napije się razem z nimi herbaty z oblepionej szklanki, czy można sobie zrobić razem zdjęcie – to serial bez końca.
To, co widać z okien pociągu, nieczęsto jest atrakcyjnym pejzażem, bo w Indiach zostało już bardzo niewiele wolnego miejsca. Zamiast więc jechać przez dżunglę, patrzeć na bezbrzeżne równiny i na majaczące na horyzoncie góry, jedziemy niemal cały czas przez tereny zasiedlone na wszystkie sposoby znane cywilizacji. Miasta i dworce czasami tak majestatyczne, jak Victoria w Bombaju czy Howrah w Kalkucie, to jedna część krajobrazu, a chałupiny sklecone z byle czego wzdłuż torów – to część druga.
W kolejach indyjskich widać również wyraźnie podział na kasty. Różnica między transportem najuboższych pociągami maharadżów jest ogromna. O tym kontraście już w następnym wpisie.